wtorek, 16 listopada 2010

& niestety.

& niestety niektorzy sa tak glupi & tepi & w ogole nieposkromienie niedorozwinieci umyslowo/emocjonalnie/jakkolwiek, ze mnie wszystko boli, kazdy miesien, kiszki mi sie skrecaja, bebechy wywracaja do gory nogami, wyplywaja uszami & wlasiwie, to ja prawie czuje jak mi ktos kosci lamie, ale tego nie udowodnie, bo lezac wstaje & wszystek caly.

sa straszni.
sa przerazliwie straszni,
przerazliwie przerazliwi.

boje sie tego, jak daleko moze zawedrowac ich glupota.

bo zazwyczaj, jak sie zle/glupie dzieje, to ja wlasnie tam jestem & tak jakos w chwili slabosci/tymczasowej rezygnacji ja się za tym wloke jak te krowy na wypas rzedem & sie przygladam.

& tak & srak.

& daję się przerobic na mięsny koktajl wlasnie.

wyobrazam sobie ostrza gigantycznego robota kuchennego & w przeciagu dwudziestu sekund jestem bordowawą mieszaniną póljednorodną, zalegam w pięćdziesięciolitrowym kotle & marze o tym, by mnie juz ktos wypil.

niosą mnie gdzies, tak się co moment ulewam po bokach,
jest mnie co raz mniej

zostaje resztka na dnie,

a potem na przyklad tylko slysze, ze juz nie ma co zbierac, a moja szynka stracila termin waznosci.

listopadowe żale.

jesteś tymi ludźmi, których spotkałeś, zawieszają się w twojej plaźmie międzycząsteczkowej okrywając cię kocykiem w postaci zdarzeń-wydarzeń-historii, przywierają do komórek pamięci & często torsjogennie, definiują twoje wspomnienia. jeśli masz tendencję do wpadania w zgniliznę - jej smród zaleczaj czasem & chwilowymi zmianami ilości świadomości w samoświadomości.
na koncu zostajesz sam,
sam jestes na poczatku,
a te mniej, badz bardziej czeste modulacje wymiarem samosci pomiedzy jedna klamrą, a drugą...
stanowią jedynie obraz twojej uleglosci.
im jestes slabszy, tym wieksze scierwo ci sie glowie zapisze jajo cokolwiek istotne.
tak bardzo, jak najbardziej jak tylko można takie nie jest. (istotne.)
& na tym dluzej.
& gorzej.
ale mniejsza.

sobota, 13 listopada 2010

buch-chu-cha, buch-chu-ha, idzie zi-ma złaaa [!]

tsssssss...
& tak niestety jest, ze co raz mniej pamiętam, a co raz więc NIE-pamiętam.
źle raczej, bardzo nawet, a szkoda, oj szkoda, bo straty pluswielkie.
wyjazd sie jutro przytrafia, na stacje bp, tak wlasnie, tak wlasnie.
wszystko dziwne, wszystko kiepsko realne.
a ja ni-to mala, ni potezna.
nie moge sie pogodzic.
z tym & tym & tamtym & owakim.
duzo, nieprzyjemnie.
nada w kewstii progresu.
jest tak & stoi & ruszac sie nie zamierza.
no nie zalezy az do takiego stopnia.

niedziela, 7 listopada 2010

MIESIAC.

wlasnie minal miesiac, odkad babus zmienila swe forme z tej fizycznej, "przyziemniej", namacalnej, w cos blizej nieokreslonego, daleko-bliskiego, lecz wciaz istniejacego.
mam w zwiazku z calym zajsciem dziwne dosyc mysli, nawet mnie sama przerazaja, aler coz poczac, wlasnych mysli nie ukatrupie, chce je tam w glebi czegos, siebie, czymkolwiek jestem.

mniejsza.

babus wciaz tu jest, lecz inaczej, lepiej, ciszej.
jest bezbolesnie, a to nasza samolubna, genetycznie wbita w system mentalnosc kaze nam rozpatrywac podobne kwestie w
kategoriach negatywnych.
tez nie bez powodu.
ten czlowiek, te jego stada, stada stad, kazdy indywidualnie & razem z innymi & reszta &bleble, tak dalej.
kazdy sie kreci jak ta kula z szybko wibrujacuych okregow & od szeregu czynnikow zalezy co, KTO, jak, NA ILE jest pelny.

babus wciaz tu jest, lecz inaczej, lepiej, a my, zeby uczcic koniec pewnego etapu jej bytowania musimy poswiecic ten czas na zal, smutek, lzy.
babus wciaz tu jest, a my bedziemy plakac.
babus wciaz tu jest, ale mnie to bedzie niszczyc przez dluzszy czas jeszcze.

babus wciaz tu jest & kiepsko jest wraz w sumie tym, ktorzy wiedza, rozumieja, widza, ale czuja intensywnie.

babus wciaz tu jest, a ja bym chciala byc w tej formie co & ona.

tak jakos strasznie bym JUZ chciala.

number cruncher niszczy mi baterie, a taka sobie np. przegladarka internetowa juz nie, lub mniej po prostu.

jw. dlatego wybieram to drugie.
na pole bitwy dla mojego systemu nerwowego & palcow.
to jest bardzo dobre pole & sie przyczepic nie ma jak, bo rozwija & manualnie & psychoterapeutycznej natury profity daje, niewatpliwie.
sie ukryc nie da.

w koncu odkad zwracam tu werbalnie czuje sie znacznie lepiej, moj nastroj odnotowuje tendencje rosnace a sily witalne niczym kalosz w wisle przeplynely na spotkanie ze mna, ze szczyrka az pod swietokrzyski.

ale dominique sarcastiqe, intelligent & ogolnie sprechen-sie-deutch-fajna, slodka do zjedzenia, bo przecie mondra, to se lubi tak doraznie.
wtedy rzeczywiscie pomaga.
sprawiajac wrazenie czegokolwiek.
w jej wykonaniu, tu, uwaga, wazny szczegol.

w onej krwi, krolu zloty, co za duzo, to niezdrowo.

a co w mojej & tego co jej sie podsyla, to jeszcze wrecz gorzej. leb jak szalony boli a & miesnie dzien caly niczym kozak na pobojowisku, badz taki, co sie cofniewszy w czasie, ciezarowke napotkal, lecz co widzial, nie wiedzial.
nie no, o-o.
bezwlad opor.
juz nawet wymyslic nie moze, czego sluchac, tak jej cisnienie w migren-icznej konwencji po skroniach wali, zaprzestac nie chcac, bo po co.
bol et kociokwik, STOP, inside et outside, STOP, dziwnie, STOP, nienajlepiej, STOP, raportu koniec, bez odbioru.

sobota, 6 listopada 2010

at times drugs just get in the way.

at times they're the ones to heal.
at times they're that 1 ultimate cure.

still not sure of the case.

as much as it shows.

"piss out". (oh jokes, sweet jokes...)

klamstwa.

wszedzie kurba klamstwa & fakt, ze wiem, ze to one, gdy je widze.
tfu.
fakt, ze je widze za ch nie pomaga, bo NIE, mnie to nie bawi.
ani troche mnie podobny szajs nie bawi, a w sytuacji, gdy sie stykam notorycznie, kazdy z mozliwych do sobie wybrania fragmentow mnie, wyzwala z siebie jeden z drugim w gigantycznym uinisonie BELT wszechswiata.
(& tam jest l z kreskam choc nie widac)
jeden wielki, organiczny (o ironio...) rzyg, a im wiecej tego spiewu, tym slabiej sie robi na zoladku & tym "spiew" glosniejszy.
dluzszy.
wszyscy klamia [?]
ja tez klamie [?]

dobrze, ale to sie jeszcze mozna zastanowic o jakim typie, profilu klamstwa w d yebanego my tu mowimy.
a mowimy o korzysciach.
KO-RZYS-CI.
wszystko, powtarzam & powtarzam & powtarzam sobie, komus, komukolwiek, nikomu, bo nikt nie slucha; & tak powtarzam.
wszystko, byle tylko ZYSKAC:
-materialnie
-psychicznie
-&tak&srak
-byzyskacjesczewiecej
-wiecej
-wiecej

to jest kurba pyerdolone uzaleznienie & oni wszyscy musza ci po prostu doyebac to wtedy, to za chwile, bo sie inaczej nieswojo czuja.
oni musza,
wy musicie,
KURWWWA [!]

musicie miec nayebane.

zeby MNIE doyebac.

nalezy pamietac by...

"come with me children... get it get it get it get it (...)"
& wtedy nasmarowac zdewastowane obszary skory ramion niebagatelna, po przeciez naturalne, ze NIE smieszna iloscia "amolu". specyfik ten daje zazywajacemu uczucie oderwania jednej komorki skory od drugiej, za co bezsprzecznie 'thubs up'.
co do pytan istotnych:
"would you be my teacher [?]"
nobody wants to.

ad2.(as much as never mentioned before)
"would you be my electric preacher [?]"
na-ah, dearest. see above.

& i'm just sick & tired of all these slides & slope creams.
your but might have fun up on it.

mine won't.

środa, 3 listopada 2010

babeczki z malinową konfiturą. w syntetycznych foremkach. w kartonach [!!!]

odkrywczo stwierdza, że ludzie gatunku non-single są nie-do-użytku w sensie konwersacyjno-melanżowo-robienio-czegokolwiek-jakimkolwiek. oni już żyją tylko dla siebie & dla tej drugiej osoby, nie myśląc nawet jakie kwasy czasem odwalają, będąc AKURAT (o, zgrozo...) w twoim towarzystwie, a twojo/moje z dupy wzięte wąty im zwisają & powiewaja, dlatego też, w razie, gdyby potrzebowali odskoczni, się 'parują' z innymi 'sparowanymi'. tam majom wspólne tematy, no. FUHHKED UP. jeśli wasz znajomy zmienił ostatnio status związku na fejsbuku, poczekajcie, aż go 'odmieni'. do tej pory nie ma sensu się odzywać [!] ;'D

odretwialy kark, lojojoj.

w snach, kurba, wciaz powracam do tych obrzydliwie bogatych, oblesnych li nad wymiar gejowskich spelun & mam takie sobie wrazenie, ze zza tej swojej sennej, polprzytomniej szybki, znam zycie.
juz.
& tak jakos.
tyle, ze boje sie glowy. tej swojej. bo dzisiejsze day-dream-przeslania byly o tyle przerazajace, o ile nie wiem jakie, bo nawet nie mam sily szukac we lbie slow, sie czuje wycienczona.
bylo li, oj bylo.
po pierwsze mieszkali w mieszance domu m. ze wszystkimi chyba domami wypoczynkowymi... "wypoczynkowymi", schiza ( [?] )... w jakich W ZYCIU bylam.
total myx, total syf, total perwers.
bo tam nawet dzieci byly, BOBASY, zostawione same sobie w jakiejs zawalonej tynkiem po swiezym remoncie, ukrytej w szarej dupie na ostatnim, chyba czwartym pietrze, za 10-cioma przechodzonymi pokojami, lazience.
lazience dla niepelnosprawnych.
z najnizsza wanna swiata.
otwarta (bez scianki) na "froncie", tym takim wezszym, co by czlek tylko zadem posunal, juz byl w wannie, a chlapal sie ci nieduza wraz iloscia wody, bo ona sklonna wyciec, myje sie sam jakkolwiek, wiec gites.
no. (4-te pietro, jak ten kikuto-czlek ma na dwor wyjsc, he [?])

to nie koniec hystoryji o wannie.
tam sie wszystko jedno z drugim laczy.

tak wiec, w lazni owej byl tez pies, wielki jak krowa kundel smierdzacy, bialo-brazowy, fuj.
& ja otoz wlaze do wanny owej, w celu umycia sie, wzielam ze soba te krzyczca kolezanke, a co, niech mnie pilnuje...
wchodze, a tam wozek dzieciecy.
mnostwstwem szmat zapchany, nic nie widac, to mysle, ze sciema jaka, zaczynam sie myc.
ale zagladam za chwile raz jeszcze, a tam dwojka berbeci, lezy jeden na drugim prawie ze, w scisku niemilosiernym, jeden berbec mniejszy, drugi wiekszy ewidentnie.
& rownie ewidentnie sa tam by piec nie tykal, bo jak wozola probuje przestawic poza wanne, ten zrazu podlatuje, ch wie co gotow zrobic.
ja oczywiscie jak miod w mleku, na ostrej przymule, wszystko w tempie -568823.
domyc sie nie moge.
dzieci placza.
ci z dolu dzwonia z pretensjami, zesmy niby spierdolily.

& tak serio, to ta cala moja relacja sensu nie ma, ani sama w sobie, ani w istocie swojego tu powstania, bycia, dadadada.
ja wiem to (o, zgrozo...) dobrze jak nikt chyba.
pisze niemniej, bo nic lepszego do roboty w tej ciemnicy, samotni, rozowej poswiaty wygnaniu-wydziedziczeniu... nic, powiadam, do roboty nie mam, tak bardzo, jak powinnam zrobic po drodze WSZYSTKO co zalegle, z czasu rozpietosci minionej rownej latom pieciu, czy szesciu innym.
wciaz leze, wciaz czekam.
wszystko boli.

jest 17:55.

wtorek, 2 listopada 2010

twoj post zostal pomyslnie opublikowany w blogu.

taaak [!]
& to, co teraz robie, to, uwaga: odwalam plebejska maniane w postaci ogladania na polsacie csi, kryminalnych zagadek miami, czy innego nowego jorku & tym samym relacjonuje wszystek emocjonujacych, bo ze swego zycia, wydarzen, przy pomocy smartfonowej natury urzadznia bb.
& leze & leze.
& rozmyslam.

& patrze, jak powiesili jakiegos faceta na altance.

& rozmyslam.

& wlasciwie, to dopiero wytrzezwialam po weekendzie.

zdaje sie, ze niszcze swoj organizm. (nie tylko, no ale...)
caly poniedzialek odsypiania.
caly wtorek odsypiania.
possibly cala sroda tego samego + nic-nie-ogarniania.
T-R-A-G-I-C.

a to, co sie dzieje w przylbicy mej & we lbie samym, istotnie.
boli, przeraza, odstrasza.

zawsze gdy juz mysle, ze nie moze byc gorzej, jest gorzej.

& teraz to weszlo na jakis nowy, zupelnie odmienny etap.
zupelnie inny.

ja juz nie wiem co to jest.
to juz nawet nie jest konkretne "cos jednego".
to. TO jest takie wszystko naraz.
szlag, zia.

jak z tego wyjsc.

podworkowa przepustka samochodowa.

mam wrazenie, ze nawalam pod kazdym wzgledem.
& najgorsze w sumie chyba, ze to nie wrazenie jest tylko, a prawda najprawdziwsza z krwi & kosci & wszystkiego tam jeszcze innego z czego prawda nie jest, a z czego sie mowi, ze sie sklada.
boszz.
pani w aptece zastanawia sie po co mi to, dzieci mysla, ze to zarty, j&e mi dziekuja za takie ekscesy, psychiatra stwierdza, ze "no, normalna to nie jestem", a rodzice na mnie pluja.
srali lali, literally.
& juz nawet nie mam sily na slowne petelki, konwersuje tak na w pol wprost, co sprawia, ze rzecz brzmi jeszcze bardziej niepoczytalnie, bezsensownie, niekonsekwentnie.

co wiecej.

JESTEM do tego stopnia zazenowana et znudzona sama soba, ze swiadomie pozwalam jakims polglupim wywlokom z drzew mnie traktowac jak zal & generalnie wykorzystywac bezczelno-ewidentnie wszystko to, czym jestem.
pozwalalam.
POZWALALAM, czas przeszly, ale wraz zostaje, tam w kronikach, komorkach pamieci, w formie skazy na honorze, ujmy dadadada.
dzyzas, straszne...

please be seated.
say a quiet prayer for my entity.

ghdzie jesss pilot [?]

ni ma yebanca.
a potrzebny na nocke z telepudlem, przelaczac, wylaczac, sciszac, nie sciszac &td.
ojojoj.
bardzo to niedobrze sie podzialo, ze go nie widze.

prawda taka, ze kazdy szuka pilota.
& nawet jak przez chwile se go maja, to potem zaraz wraz ( [!] ) go gubia.
& taka zasada.
taki koniec, taki poczatek, taki srodek.

tajna armia doswiadczalna przyszlosci.

potrzebuje znowu zasnac, zeby mi sie dosnilo to, co mi sie snilo dzis przy ostatniej sennej sesyji, dzien caly-przez-wszystkie-dzienno-senne-sesyje-ktore-miejsce-tu-mialy, boze drogi, nie pamietam.
ale to bylo cos.
dziwnego.
chcianego.
chyba poszukiwanego, ale zeby TO stwierdzic, to wlasnie musze tam wrocic.
TAM. otoz to.
a coz to jest za miejsce.
straszliwe, uciemiezy-ciel-skie, ale jakze odpowiednie.
dla mych poszukiwan.
chyba, ze to ponownie odzywa sie ma frantyczna, nieprzyzwoicie niekontrolowana naiwnoisc razy czas.
naiwnosc razy czas rowna sie xxx w nawiasie klamrowym z czas plus brak rowna sie naiwnosc.
mmmmm.
matematycznie.
ale to musial zostac slad.
bo mozg juz bezpowrotnie zlasowany & w cierpieniu odlicza jednostki przemijania w czaso przestrzeni wzgledem samego siebie.
tu kolejny dowod - nawet synonimow mu brak.

red light.
green light.

ain't no yellows in between.