wtorek, 27 stycznia 2009

odwróć się [!]


& jeszcze raz.
tak, dokładnie ciebie nienawidzę.
jego, jej & jego, jej też, jego też, was, ich, tego tutaj psa.
wszyscy jesteście jednakowo odrażający,
wszyscy w kręgu,
wszyscy wydajecie z siebie identycznie paskudną woń samozadowolenia.
tylko ja ją czuję, wy to wiecie.
bez słowa protestu przyjmę kolejną dawkę upokorzenia, wy to wiecie.
nie odwdzięczę się, wy to wiecie.
ale [!]
ale, na przyuważenie czego chęci wam brak...
zważcie, iż gnoję was, depczę, niszczę myślą & gdy tylko znajdę tę cienką granicę pomiędzy snem a przebudzeniem, pozwolę wam rzecz odczuć.
naprawdę pozwolę.
pełnowymiarowo.
cierpliwości.

czwartek, 22 stycznia 2009

po turecku.


siedzę & marznę.
zostanę z godzinę, czy dwie.
gdy cała odrętwieję - wstanę & wybiorę jedną z ławek po drugiej stronie budynku.
o, tak pewnie zrobię... chyba że od razu wrócę do domu, nie wiem.
trudno mi się okrelić.
nie, nie dostaniesz numeru.
od ciebie z kolei przecież nie odbiorę ani jednego połączenia, to dosyć logiczne.

wtorek, 13 stycznia 2009

wszystko w porządku [?]


prosze natychmiast opuścić teren stacji.
koniec zabawy [?]
na to by wyglądało.
myśmy tu tylko badały pierwiastek empatii w relacjach interpersonalnych wśród obcych sobie jednostek...
do widzenia.
macie to może na taśmie [?]
ależ oczywiście [!]
czy mogłybyśmy zatem...
nie [!]
... na kopię liczyć.
nie, niestety nie ma takiej możliwości.

poniedziałek, 12 stycznia 2009

belka zwana duszą.


wypadła już była z razy cztery.
czy to samoistnie, czy przy upadku - pan lutek się rozprawił.
dzisiaj z kolei wydłubałabym drucikiem.
gdybym drucik miała, co oczywiste & gdyby one nie leżały tak daleko.
wydłubałabym napewno, przysięgam [!]
zakurzona, bezużyteczna kupa drewna.
tak, przestroiłabym o tercję, nie w dół bynajmniej.
usunęłabym drzazgę ze środka & zostawiła takie puste, bezbronne.
struny, aubert & deki kontra boczki.

miażdżą, łamią, niszczą.
niech pęka złom, niech sobie potrzeszczy & się upodobni.
temu gnojstwu wszystko obojętne, ono ma się dobrze, gnojstwo nie wegetuje w żadnym razie.
ono sobie elegancko podeschnie, co by zabrzmiało nawet lepiej, za lat pare, co by na wartości zyskało.
nie, mu to nijak nie wadzi.
niech zacznie [!]
pocznij wadzić gnojstwu, o zacny kolego marazmie [!]
niechże poczuje, skoro posiada wewnątrz pudła tą bzdurną wykałaczkę & tacy są nierozłączni.
niechże poczuje jej stratę & te dziesiątki kilogramów nacisku, które na swój korpus przyjmować miała w zwyczaju.
szukam parszywej empatii.

czwartek, 8 stycznia 2009

charakter a odczyn [!]


chcę wszczepić ludziom czipy, które na moje komendy sprawiać będą ból każdej jednej komórce ich ciał.
czerpiąc z rzeczy nieograniczone pokłady satysfakcji, pocznę przechadzać się pomiędzy skulonymi w agonii, błagającymi o litość korpusami, z wyższością spoglądając co po niektórym prosto w oczy, szepcząc do półsprawnych uszu słowa odmowy.
dostrzegając, iż cierpienie większości sięga apogeum, robię przerwę co by nie zeszli przedwcześnie.
myślą, że to koniec, ja nie odpuszczam.
daję chwilę na regenerację sił & dostarczam dostarczam kolejnej porcji wrażeń lubym mym człekom.
tym razem zainstalowany pod ich naskórkiem czytnik ma za zadanie obdarzyć każego fragmentem jego własnych organów. wysadzone w powietrze kończyny zgodnie z wciąż obowiązującym powszechnym prawem ciążenia opadają ponownie na grunt, ofiary mogą podziwiać z bliska czego im ubyło, czego przybyło. zostawieni w tym stanie na wiele długich tygodni, zalepieni bebechami & krwią acz elektronicznie zabezpieczeni przed wdaniem się w rany co groźniejszych zakażeń głodnieją & zdesperowani właściwym im poczuciem łaknienia, konsumują własne, bądź sąsiada - odnóża.
z ochotą żują łydki, pięty, palce u nóg których paznokcie melodyjnie chrupią pod od miesiąca nie szorowanymi zębami.
mlaszczą, mamlają, oblizują się, dziękują, mi, gospodyni, za ten pożywny posiłek.
zatracają wszelkiego rodzaju pragmatyzm swoich, ograniczonych co należy podkreślić, działań, poza bezwarunkowym uwielbieniem sprawczyni ich obecnej sytuacji nie posiadają już żadnych uczuć wyższych.
że za oknem śmierdzi, a zbliża pora obiadowa plus co za tym idzie, chcęć na spagetti, nastawiam wodę w czajniku elektrycznym & po raz ostatni łapię w garść pilota do ludzkości.
stężenie co oczywiste maksymalne, klik, czerwony guzik.
mieszając w garnku stopniowo poddający się temperaturze makaron, pilnując jego chwili 'al dente' obserwuję jak ci za oknem prężą się, gną & wrzeszczą.
8 minut, mmm, idealny.
cielska milkną & padają bezwładnie na pokrytą ich własnymi odchodami ziemię.

scieramy ser.
oj, gdzie koncentrat.