w snach, kurba, wciaz powracam do tych obrzydliwie bogatych, oblesnych li nad wymiar gejowskich spelun & mam takie sobie wrazenie, ze zza tej swojej sennej, polprzytomniej szybki, znam zycie.
juz.
& tak jakos.
tyle, ze boje sie glowy. tej swojej. bo dzisiejsze day-dream-przeslania byly o tyle przerazajace, o ile nie wiem jakie, bo nawet nie mam sily szukac we lbie slow, sie czuje wycienczona.
bylo li, oj bylo.
po pierwsze mieszkali w mieszance domu m. ze wszystkimi chyba domami wypoczynkowymi... "wypoczynkowymi", schiza ( [?] )... w jakich W ZYCIU bylam.
total myx, total syf, total perwers.
bo tam nawet dzieci byly, BOBASY, zostawione same sobie w jakiejs zawalonej tynkiem po swiezym remoncie, ukrytej w szarej dupie na ostatnim, chyba czwartym pietrze, za 10-cioma przechodzonymi pokojami, lazience.
lazience dla niepelnosprawnych.
z najnizsza wanna swiata.
otwarta (bez scianki) na "froncie", tym takim wezszym, co by czlek tylko zadem posunal, juz byl w wannie, a chlapal sie ci nieduza wraz iloscia wody, bo ona sklonna wyciec, myje sie sam jakkolwiek, wiec gites.
no. (4-te pietro, jak ten kikuto-czlek ma na dwor wyjsc, he [?])
to nie koniec hystoryji o wannie.
tam sie wszystko jedno z drugim laczy.
tak wiec, w lazni owej byl tez pies, wielki jak krowa kundel smierdzacy, bialo-brazowy, fuj.
& ja otoz wlaze do wanny owej, w celu umycia sie, wzielam ze soba te krzyczca kolezanke, a co, niech mnie pilnuje...
wchodze, a tam wozek dzieciecy.
mnostwstwem szmat zapchany, nic nie widac, to mysle, ze sciema jaka, zaczynam sie myc.
ale zagladam za chwile raz jeszcze, a tam dwojka berbeci, lezy jeden na drugim prawie ze, w scisku niemilosiernym, jeden berbec mniejszy, drugi wiekszy ewidentnie.
& rownie ewidentnie sa tam by piec nie tykal, bo jak wozola probuje przestawic poza wanne, ten zrazu podlatuje, ch wie co gotow zrobic.
ja oczywiscie jak miod w mleku, na ostrej przymule, wszystko w tempie -568823.
domyc sie nie moge.
dzieci placza.
ci z dolu dzwonia z pretensjami, zesmy niby spierdolily.
& tak serio, to ta cala moja relacja sensu nie ma, ani sama w sobie, ani w istocie swojego tu powstania, bycia, dadadada.
ja wiem to (o, zgrozo...) dobrze jak nikt chyba.
pisze niemniej, bo nic lepszego do roboty w tej ciemnicy, samotni, rozowej poswiaty wygnaniu-wydziedziczeniu... nic, powiadam, do roboty nie mam, tak bardzo, jak powinnam zrobic po drodze WSZYSTKO co zalegle, z czasu rozpietosci minionej rownej latom pieciu, czy szesciu innym.
wciaz leze, wciaz czekam.
wszystko boli.
jest 17:55.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz